Książki historyczne, komiksy i nie tylko - Książka dzieciństwa
Książka dzieciństwa to cykl wpisów gościnnych, do którego zaprosiłam innych blogerów. Być może część z nich znacie, być może to będzie okazja, aby poznać nowe, interesujące blogi. Dzisiaj o swojej lekturze z dzieciństwa opowie Michał z Małego sklepu z horrorami. Zapraszam!
Z uwagi na to, że dość wcześnie
zetknąłem się w swoim życiu (w wieku ok 11 – 12 lat, jeśli nie prędzej) z
literaturą wybitnie przeznaczoną raczej dla czytelników dorosłych, za
literaturę mojego dzieciństwa uznać mogę chyba wyłącznie teksty, z którymi zapoznałem
się, zanim pochłonął mnie bez reszty świat „Opowieści niesamowitych”,
„Makabresek”, „Carnosaurów”, „Manitou” i innych „Krabów”.
Od
kiedy tylko sięgam pamięcią uwielbiałem czytać. Książki, komiksy bądź
czasopisma towarzyszyły mi w dosłownie każdej chwili. Wychodząc na niedzielny
obiad do babci zabierałem książkę. Podobnie idąc do kąpieli. Wyjeżdżając nad
jezioro poza miasto zabierałem ze sobą dwie – trzy książki. Wyjeżdżając na
wakacje – zabierałem cały, wypełniony
nimi plecak.
Najmłodsze lata to przede
wszystkim wspominana przez wielu, legendarna seria „Poczytaj mi mamo”. Z uwagi
na treść i oprawę graficzną w pamięci zostały mi najbardziej dwie pozycje. „Pan
Maluśkiewicz i wieloryb” oraz w „Aeroplanie”. Czytałem też rzecz jasna – jak
pewnie każdy – rozmaite bajki i baśnie. „Baśnie Braci Grimm”, „Klechdy domowe”,
„Baśnie narodów Związku Radzieckiego” (no takie były czasy – ale to była
naprawdę fajna książka!). Oprócz tego doskonale pamiętam frajdę płynącą z
lektury każdego kolejnego numeru „Misia” i serię „Misiowe ZOO”, którą z tegoż
czasopisma się wycinało. To z pewnością wpłynęło w jakiś sposób na moje
późniejsze skłonności do zbieractwa w różnych formach (głównie jednak
zbieractwa słowa pisanego).
Gdy wyrosłem z „Misia” zabrałem się za „Świat Młodych”,
który zaraził mnie miłością do komiksu. To na jego łamach po raz pierwszy
zetknąłem się z Tytusem Romkiem i A'Tomkiem (bodajże księga „Tytus poprawia
dwóję z geografii”) oraz Lucky Luke'm (album „Run na Oklahomę”). Stąd już było
tylko o krok do uzależnienia od „Asteriksów”, „Kajko i Kokoszy” i „Thorgali”.
Każdy z wymienionych komiksowych tytułów niósł ze sobą jakieś wartości. „Tytus”
uczył cnót harcerskich wszelakich, „Lucky Luke” był nieocenionym źródłem wiedzy
o Dzikim Zachodzie, podobnie jak „Asteriks” wiedzy o świecie antycznym, a
„Thorgal” o mitologii skandynawskiej. Z komiksów amerykańskich zaś, które są
jak grzyby – smaczne, ale bezwartościowe – czytałem zaś w dzieciństwie chyba
wyłącznie „Punishera”.
Pozostawiając komiksy, a przechodząc do dzieł nieco
mniej ilustrowanych, wydaje mi się, że pierwszą lekturą szkolną, która
wzbudziła we mnie większe zainteresowanie były „Dzieci z Bullerbyn” Z wypiekami
na twarzy dopingowałem chłopaków z książki w ich potyczkach z dziewczynkami.
Równie mocno przypadło mi do gustu znacznie bardziej swojskie „Stawiam na Tolka
Banana”.
Starając się jednak wyróżnić jedną pozycję z okresu mojego
najwcześniejszego czytelnictwa (takiego powiedzmy do 8-9 lat) wskażę na pozycję
dość mało znaną oraz niedocenianą. Są nią przepięknie ilustrowane „Mity i
Legendy Europy”. Książka ta została wydana w Polsce 1991 roku nakładem bliżej
nieznanego wydawnictwa (wydawnictw?) Tomczak/ Oświatowy/ Brimax. Autor tekstu
nie został ujawniony w przeciwieństwie do autora cudownych ilustracji – Brytyjczyka
Rogera Payne'a. Rzecz w tym, że książka charakteryzuje się dużą różnorodnością.
To nie „Mitologia” Parandowskiego, zapoznająca nas wyłącznie z mitami Greków i
Rzymian. Tu oprócz sztampy w postaci „Tezeusza i Minotaura”, „Dedala i Ikara”
czy „Achillesa i Hektora” mamy historie z całego świata. Poznajemy
skandynawskich bogów takich jak Odyn, Thor czy Loki, historie o Sir Gawainie i
Zielonym rycerzu (no kurde, co za fantastyczna sprawa!), El Cydzie, Wilhelmie
Tellu, Beowulfie czy Zygfrydzie – pogromcy smoków.
Dzięki książce poznałem
fantastyczny świat legend poza smokiem wawelskim, szewczykiem Dratewką, Piastem
Kołodziejem, Popielem i myszami.
Odkryłem źródła tożsamości innych europejskich nacji, zauważając że są
tak samo interesujące jak nasze rodzime. Bez mała każda z opowieści była
ponadto pochwałą jakiś cnót, spośród których do głowy przychodzą mi obecnie
chociażby prawość, odwaga, wierność czy uczciwość. Słowem – bardzo wartościowa
lektura.
W
tym momencie warto wtrącić, że praktycznie odkąd nauczyłem się czytać, nad
literaturę piękną przedkładałem książki historyczne, które czytałem kilogramami
(z wiekiem oczywiście to mi się wyrównało). Seria „Tak żyli ludzie”, dziesiątki
pozycji traktujących o epoce napoleońskiej, a nieco później o wojnie polsko-bolszewickiej, powstaniu listopadowym, wojnach z krzyżakami czy wreszcie II
wojnie światowej sprawiało, że w moich pracach plastycznych trup przeciwników
żołnierza polskiego słał się gęsto, a w późniejszych latach nie musiałem
udawać, że w szkole nie uczyli mnie nic o tym czy o tamtym – jak to dzisiaj w
modzie (choć i tak uczyli). Żeby nie było – sporo z tych książek było
fabularyzowanych. Wyróżnię w tym miejscu „Pod murami Malborka” Andrzeja
Koskowskiego – fajnie napisaną i ślicznie ilustrowaną książeczkę, po
przeczytaniu której można było w szkole przyszpanować tym, że się wie co się
działo po bitwie pod Grunwaldem i kto był kolejnym mistrzem krzyżackim po
Jungingenie.
Kiedy
mój wiek zaczęła opisywać dwucyfrowa liczba, jednym tchem zacząłem pochłaniać przygody
Tomka Wilmowskiego autorstwa Alfreda Szklarskiego. Z tego co pamiętam,
potrafiłem przeczytać nawet dwa tomy dziennie, kiedy nie szedłem do szkoły
(bodajże „Tomek na Czarnym Lądzie” i „Tomek na tropach Yeti”). Pozostając przy
Szklarskim muszę przejść do pozycji jaką napisał wraz z żoną – czyli do
trylogii „Złoto Gór Czarnych” i w ogóle do książki „indiańskiej”, która trwale
splotła się z moim dzieciństwem. Wspomniane „Złoto [...]” to nie tylko świetnie
opowiedziane przygody i zwyczaje Indian z Wielkich Równin, ale także seria, z
której po raz pierwszy dowiedziałem się o bitwie pod Little Big Horn, o
generale Custerze, Szalonym Koniu, Czerwonej Chmurze, Siedzącym Byku i wielu
innych owianych legendą postaciach.
Fakty z okresu „gorączki złota” w Black Hills
chłonąłem jak gąbka. To do chwili obecnej jeden z najciekawszych dla mnie
okresów historycznych. Obok Szklarskiego i innych polskich autorów (m.in.
Longin Jan Okoń, Nora Szczepańska, Sat – Okh, Yackta Oya, Arkady Fiedler)
czytałem oczywiście dziesiątki autorów zagranicznych, w tym Karola Maya, ale w
jego przypadku, poza „Winnetou” bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu. Zapewne
przez to, że jego twórczość w zbyt drastyczny momentami sposób odbiegała od
realiów historycznych.
Starając się wskazać jedną książkę o tematyce
indiańskiej, która najbardziej została w moim sercu, musiałbym chyba wybrać
„Ostatniego Mohikanina” autorstwa Jamesa Fenimore`a Cooper`a, którego czytałem
zarówno w wersji komiksowej, w wersji „dla młodzieży” i wreszcie w wersji
„normalnej” (nie wspominając o tym, ile obejrzałem jego ekranizacji i ile razy
widziałem ostatnią z nich – tą z 1992 r.). „Ostatni Mohikanin”, to rozgrywająca
się w 1757 roku, w czasie brytyjsko–francuskiej wojny na kontynencie
północnoamerykańskim przygodowa opowieść z dość silnie zaznaczonymi akcentami
miłosnymi. Indianie (a zwłaszcza Huroni) nie zostali w niej co prawda
przedstawieni w najlepszym świetle (są w większości dzicy i żądni krwi), ale to
co mnie w niej urzeka, to przede wszystkim prostota opowiadanej historii.
Wielkie wydarzenie historyczne - „masarka” załogi fortu William Henry mająca
miejsce w czasie wspomnianej wojny – stanowi jedynie tło dla zwykłych losów
ludzkich. Unkas to tytułowy ostatni Mohikanin (tytuł niestety sporo zatem
zdradza z finału). Razem z „Sokolim Okiem” i swym ojcem – Chingachgookiem
pomaga dwóm córkom brytyjskiego pułkownika Munro oraz majorowi Duncanowi
Heywordowi stawić czoła niebezpieczeństwom grożącym im ze strony przebiegłego i
mściwego wojennego wodza Huronów o imieniu Magua. Unkas zakochuje się w Korze –
ciemnowłosej córce pułkownika, natomiast Duncan obdarza uczuciem blondynkę
Alicję.
Proste jak konstrukcja cepa, jeszcze mniej skomplikowane niż nasz
rodzimy trójkąt miłosny z „Ogniem i Mieczem” (które nawiasem mówiąc uważam za
książkę świetną, ale przeczytałem ją niestety dopiero w liceum). Niemniej
jednak rzecz napisana potoczyście – absolutna klasyka powieści indiańskiej i
powieści przygodowej w ogóle. Niosąca ze sobą pochwałę mężności,
sprawiedliwości i sławiąca siłę miłości kierującej bohaterów ku największym
poświęceniom.
Michał z Mały sklep z horrorami
Komentarze
Prześlij komentarz
Podziel się swoimi przemyśleniami na temat wpisu. Dziękuję za komentarz:)